Zastanawialiście się kiedyś, jak produkuje się żelki? Na początku potrzebny jest... dobry pomysł. Taki zresztą jest początek wszelkich genialnych rozwiązań, a żelki bez wątpienia do takowych należą.
Na pomysł z reguły wpada człowiek, któremu za wpadanie się płaci, a więc zatrudniony przez firmę projektant. Oświecony nową ideą, projektant (lub projektantka – w końcu kto powiedział, że to musi być facet?) bierze w łapkę ołówek, siada przed kartką i rysuje, co mu tam wyobraźnia podpowiada. Kiedy skończy dzieło, zbiera wszystkie zmięte w kulkę, nieudane rysunki, walające się po podłodze (w końcu kto powiedział, że pierwszy szkic jest udany?), po czym tupta do komputera i skanuje swój rysunek. Ciekawa sprawa, że do produkcji żelków potrzebny jest komputer, co? Ale to jeszcze nic – w dalszym etapie potrzebna będzie... frezarka. Ale po kolei.
Komputer, jak to komputer, musi wszystko zapisać po swojemu, czyli zamienić prosty rysunek na trudny kod. A jak już zamieni, tworzy na jego podstawie trójwymiarowy rysunek wzorcowy. I właśnie ten rysunek wędruje do frezarki, która ma za bojowe zadanie wykonanie gipsowego modelu żelka. Ponieważ frezarka to tylko maszyna i posiada swoje ograniczenia, z reguły jej dzieło wykańcza się jeszcze ręcznie, usuwając odstające tu i ówdzie niedoskonałości (lub, na przykład, poprawiając minę żelkowego misia, który nie wiadomo czemu, wyszedł podobny do Hitlera). Efekt, czyli tak zwany prototyp (zupełnie niekulinarne określenie, nieprawdaż? Ale po komputerze i frezarce nikogo to chyba nie dziwi) pomału zaczyna przypominać to, co wykluło się w umyśle projektanta. Nadal jednak daleka przed nim droga, zanim trafi na paszczy jakiegoś uszczęśliwionego dzieciaka. Przed prototypem, rzecz jasna, bowiem projektant zrobił już swoje i może iść do domu. Taki prototypowy, gipsowy żelek, nie jest prawdopodobnie zbyt smaczny; za to umożliwia wykonanie formy wielokrotnego użytku, pozwalającej wykonać dowolną ilość gipsowych stempli
Stemple będą potrzebne w kolejnym etapie; potrzeba ich naprawdę dużo, aby fabryka działała sprawnie, a dzieciaki (i ich staruszkowie, ale o tym ciiicho!) nie musiały zbyt długo czekać na nowy przysmak. Setki ułożonych obok siebie stempli wciska się od góry w specjalne, płaskie skrzynki, wypełnione pudrem skrobiowym. Skutkiem tego, w każdej skrzynce pozostają odciski stempli, które stanowią negatyw żelków. Mówiąc po polsku, tam, gdzie żelek ma wybrzuszenie, negatyw ma dołek; i odwrotnie.
W tym czasie, część „kuchenna” fabryki żelków ciężko pracuje, przygotowując to, co będzie stanowić bazę do wykonania żelków. Stoją tu wielkie kadzie, w których podgrzewana i wyrabiana jest dziwna, ciągnąca się masa. Na tym etapie nie przypomina ona jeszcze żelka, musi bowiem przepłynąć skomplikowanym labiryntem rur i kadzi, gdzie wzbogacana jest aromatami i barwnikami. W fabryce Haribo aromaty i barwniki są naturalne, stworzone na bazie owoców i warzyw. Serio serio, naprawdę, da się tak i nie trzeba sięgać po produkty „identyczne z naturalnymi”, które są prawie takie same, ale jak wiadomo, prawie robi różnicę. Na przykład, prawie naturalne komponenty generują... prawie smaczne żelki. Ale wróćmy do naszych negatywów.
Negatywy jadą sobie do kolejnej stacji, gdzie wypełniane są gorącą, słodką, pyszną owocową miksturą. To, co powstaje, właściwie jest już żelkiem, tyle, że bardzo gorącym i... klejącym. Po dość długim czasie suszenia, spędzonym w specjalnych suszarniach, żelki powlekane są woskiem pszczelim i carnauba. Powłoka z wosku sprawia, że żelki mają apetyczny połysk i nie sklejają się ze sobą (wiemy, że i tak jecie po kilka naraz, ale nikomu o tym nie powiemy). Gotowe żelki jadą sobie na taśmie, gdzie automatycznie odważane są odpowiednie ich ilości i pakowane do paczuszek. Gotowe paczuszki pakowane są do pudełek i czekają na odbiór w magazynie. A potem przyjeżdża archetypowy pan Wiesiek swoim tirem i wiezie je w najdalsze zakątki świata, a nawet do naszego spożywczaka za rogiem. A nam pozostaje już tylko zakupić nową paczkę (oficjalnie dla dzieci, rzecz jasna) i rozkoszować się smakiem.